
Gdzie ty, kurna znowu jedziesz?! Jakie góry? Dopiero co byłeś! Tylko jeździsz i jeździsz, a ja sama w domu z dzieckiem siedzę. Nie ma mowy, nigdzie cię nie puszczę! – żona z właściwą sobie życzliwością odniosła się do informacji, że na parę dni postanowiłem wymknąć się z domu.
A w ogóle co to za góra? Na pewno niebezpieczna. - Ależ skąd kochanie, taki sobie szczycik. Zresztą już tam kiedyś byłem, lajcik – widząc, że rozmowa schodzi na zły tor, usiłowałem zbagatelizować sprawę, choć nie wydawało mi się, aby małżonka uwierzyła. - Masz dzwonić codziennie! - odpuściła jednak. Uff! Połowa trudności wyprawy już za mną. Pora dokończyć pakowanie, wszak za chwilę przyjedzie Maniek...
*
Myśl o powrocie na Dufoura powstała już 8 lat temu, po zejściu z lodowca Lysgletscher, gdzie pogoda zmusiła nas do prawie dwu dobowego biwaku. Na zewnątrz padał śnieg, a my w namiotach z nudów czytaliśmy skład i sposób przyrządzania każdego produktu. Gdy w końcu przestało sypać, stwierdziliśmy że torowanie w świeżym puchu nie ma sensu i zeszliśmy na dół, by uratować choć drugą część planu i wejść na Grauspitz w Liechtensteinie. Jednak i z tego zamiaru nic nie wyszło, ponieważ po pół godziny jazdy rozbiliśmy samochód. Nerwowo studiując OWU doszliśmy do najmniejszej czcionki, którą jak byk(!) stało, że assistance i owszem, lecz tylko na terenie Polski! To był kosztowny wyjazd...

Drugie podejście, 4 lata temu, pod względem papierkowym było przygotowane perfekcyjnie. Kapa – spec od logistyki, rozpracował nasz wyjazd w najmniejszych szczegółach, nie mając wszakże wpływu na czynnik podstawowy – słabość ducha. Zermatt przywitało nas pochmurnie, lecz prognozy były optymistyczne. Zapowiadano okno, ale nie wiedzieliśmy że dobę wcześniej Monte Rosa przyjęła na klatę metr śniegu. Z tobołami wczłapaliśmy na Obere Plattje, które jak sądziliśmy, będzie dobrą bazą wypadową na szczyt. Niebagatelną rolę grała tu również cena noclegu w schronisku (w którym i tak spaliśmy), bo zaoszczędzoną kasę przecież lepiej przepić. No, ale dobrze. Lampa ma być, śniegu masa, lecz chyba ogarniemy. Nastawiamy budzenie na 2.00 w nocy i zaszywamy się w śpiworach...
- Śpisz? - No, nie... - Wstajemy? - A to już? - No... - Wyjrzę przed namiot... Chmury, nie widać gwiazd... - To jeszcze chwila, co? - Dobra...
Chwilo trwaj! I ona trwała... Mniej więcej do ósmej. Niby mieliśmy na co zwalić, metr śniegu to tylko cyborg przetoruje. Jednak obaj doskonale łapaliśmy to uczucie – danej dupy...
*
Z początkiem roku wysłałem zgłoszenie do PKA, który organizował wyjazd na Dufourspitze. Myślę sobie – dobra oferta: zawiozą, odwiozą, zapewnią opiekę lidera grupy (cokolwiek to znaczy). W końcu, kvrwa, wejdę! W czerwcu nawiązałem z nimi kontakt i przy okazji wymiany uwag nt. oznakowania szlaku na Korab w Albanii, wyszło że w tym roku Monte Rosę odpuszczają. No to kij wam w zad! Sam se pojadę. Niestety – partner od liny uznał, iż aktualnie zajmuje się wychowaniem dziecka i rzeczywiście zostałem sam. Ale co robić? Że niby ogłoszenie dam, że jakiegoś gostka zabiorę na grań? Na Dufoura? No żart po prostu... Więc dałem ogłoszenie...
Na początku próbowałem wysondować, czy aby nie zabiją mnie śmiechem za takie pomysły, lecz ani się obejrzałem, a już miałem obsadę na dwa samochody. Z siedmiu osób znałem dwie, z nikim nigdy nie byłem przywiązany sznurkiem. Będzie się działo – pomyślałem.
*
Maniek przybył punktualnie. Przepakował się sprawnie do mojego samochodu i ok. 18.30 mknęliśmy przez pustoszejące ulice Rybnika. Przyjechał sam, choć miał przywieźć jeszcze jedną osobę. Okazało się, że za pięć dwunasta, z różnych powodów odpadło ze składu troje ludzi. Znacząco podwyższało to koszty wyjazdu, jednak machina ruszyła. Z ekipą północną mieliśmy spotkać się dopiero w Täsch. Trasa wiodła przez min. Czechy, których autostrady wspominam sprzed lat jak najgorzej. Niestety południowi sąsiedzi nie zrobili wiele, aby owo wrażenie zatrzeć.
O czwartej rano dzwoni telefon – Paweł na przełęczy Furka złapał gumę. Dotoczy się jakoś na kapciu do najbliższego warsztatu, ale jest niedziela i będzie kłopot. Ok. 70 km przed Täsch przejmujemy z betami załogę Pawła (Sylwasa i Rafała) i tak wjeżdżamy do tego parkingowego miasteczka. Za 12 CHF/dzień od auta wynajmujemy podziemny garaż, robimy przepak do busa i zasuwamy do Zermatt. Paweł oddaje swój wóz pod opiekę fachowca. Na miejscu udaje mi się namówić chłopaków na kolejkę zębatą do Riffelalp. Szkoda nam kasy na bilet do Rotenboden, a jak wiadomo zaoszczędzone można przepić.
Mimo skrócenia trasy o połowę, pozostają do przejścia jeszcze dwie stacje, a każdy plecak waży ok. 20-25 kg. Słońce grzeje, przy stacji Riffelberg odbywa się regularny festyn, toteż i my uzupełniamy intensywnie płyny eksploatacyjne (5 CHF/0,5l). Na stacji Rotenboden meldujemy się niewiele przed zachodem słońca.
Następny dzień to żmudne przejście przez lodowiec (a raczej jego nędzne resztki) Gorner. By na niego wejść trzeba pokonać ok. 300 m w pionie i tyle samo, by dostać się na morenę boczną lodowca Grenzgletscher, która doprowadzi nas do nowego schroniska Monte Rosa Hütte. Zbudowane jest ono ok. 100 m wyżej niż stare, zresztą już zburzone.
W międzyczasie spotykamy dwóch Polaków, którzy weszli na Dufoura dzień wcześniej. Krótka rozmowa z nimi pomaga nam podjąć decyzję, jaką właściwie drogą mielibyśmy wejść na szczyt. W schronisku tłoku nie ma, sezon w zasadzie się już skończył, a my jesteśmy jednymi z ostatnich, z których można zedrzeć za browara. A tego nie sposób sobie odmówić. 7 CHF poszło w piz... znaczy w gardło... Miażdżeni przez własne plecaki (mam świadomość, że zawsze pakuję za dużo) pokonujemy ostatnie ok. 400 m przewyższenia i dochodzimy do kamiennego plateau, czyli Obere Plattje. Są tu platformy otoczone murkami z kamieni, w które idealnie komponują się nasze namioty. Rzucam plecakiem i bluzgami na jego ciężar i wypatruję Sylwasa, który ma kłopot z palcami nóg, przez co trochę nam został z tyłu. Postanawiamy z resztą chłopaków wybrać się na rekonesans po lodowcu Monte Rosa, by jeszcze za dnia ustalić drogę przez szczeliny. Przy okazji odbywamy krótki trening poruszania się związani liną, a Maniek z racji najniższej wagi zostaje „saperem”. Wyjście jeszcze dzisiaj ponad poziom obozowiska daje złudną nadzieję, że może jednak złapiemy coś tej aklimatyzacji. Atak szczytowy, niejako siłą rzeczy zostaje wyznaczony na jutro, choć zdajemy sobie sprawę, że idealnie byłoby poczekać jeszcze dzień. Ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Zjadamy skromną część naszych zapasów, a mieliśmy tego sporo, bo spodziewaliśmy się kibla i idziemy spać.
Pobudka o godzinie 2.00 (oczywiście prawie nie zmrużyłem oka). Sypie lekki śnieg, słychać Mańka: - Chłopaki wstajemy! - Jaka pogoda? - Niebo zachmurzone, gwiazd nie widać. - To może poczekajmy jeszcze chwilę? Zaraz, zaraz, przecież ja ten tekst już znam. O kurde, głupio by było znowu dać ciała i zasnąć. Czekamy pół godziny, opad ustał, widać niebo, trzeba ruszyć dupsko z ciepłego śpiworka. W końcu o 4.00 gotowi wyruszamy w górę. Wypatrzona wczoraj ścieżka oczywiście znika nam z oczu i od nowa kluczymy wśród szczelin. Dość szybko jednak dochodzimy do wyśledzonej wczoraj „autostrady” śladów wydeptanych przez poprzednich wspinaczy i w świetle księżyca oraz naszych czołówek kontynuujemy marsz. Kłopoty z palcami Sylwasa przekładają się na tempo wchodzenia. Co chwila robimy postoje, podczas których przeraźliwie marznę. W miejscu rozwidlenia szlaku na Sattel i Silbersattel Sylwek podejmuje decyzję o odłączeniu się od grupy. Nie chce nas hamować, a tempo Maniek narzucił rzeczywiście porządne. Ustalamy z Sylwkiem, że będzie kontynuował wejście tylko do pierwszych szczelin, a potem albo czeka na nas, albo schodzi. Sami wybieramy drogę na szczyt przez Silbersattel, uznając że dla ludzi, którzy nigdy ze sobą nie chodzili związani, przejście granią na lotnej jest zbyt ryzykowne.
Tymczasem zrobiło się jasno, słońce zaczęło lizać ostre kły okolicznych czterotysięczników, jednak my byliśmy jeszcze w czarnej dupie tzn. głębokim cieniu i zimno podgryzało nas dotkliwie, mimo forsownego tempa. Co ciekawe, nikt nie sygnalizował, aby wysokość dawała mu się we znaki. Co prawda śmialiśmy się, że objawem choroby wysokościowej jest intensywne pierdzenie, lecz podejrzewam, że istotną rolę odgrywały tu kabanosy wiodącej na rynku marki.
Krótko po dziesiątej nareszcie wyszliśmy z cienia. Rozlewające się po ciele ciepło od razu dodaje +10 do morale, kilkadziesiąt metrów dzielące nas od przełęczy Silbersattel również przyprawia skrzydeł. Stąd droga na szczyt prowadzi ok. 80-metrowym kominem, w którym poprowadzona jest lina. Komin jest zalodzony i zaśnieżony, odpada więc możliwość klasycznej wspinaczki, której trudność Summitpost określa na III przy suchej skale. Skoro jest lina to będziemy prusikować. Idziemy dalej związani, ponieważ na odcinku ok. 10 m lina jest zerwana i ten fragment trzeba przeżywcować, lecz na dłuższą metę nie jest to dobry pomysł, gdyż powoduje dłużyzny przy przepięciach i lider musi czekać na luz naszej liny. W końcu po nieprzyzwoicie długim czasie wszyscy wychodzimy na grań, skąd na wierzchołek pozostaje ok. 60 m w poziomie. Lufa pod nogami z obu stron powoduje, że czuję się cokolwiek niepewnie, ale parcie na szczyt jest silne jak nigdy. Przypomina mi się powiedzenie któregoś z himalaistów, że wspinaczka wysokogórska to 99% intensywnej nudy i 1% panicznego strachu. To właśnie ten moment. W gorączce podszczytowej zupełnie zapomnieliśmy o samotnym Sylwasie, który powoli, lecz uparcie podążał za nami ignorując wcześniejsze ustalenia. W końcu dogonił nas w kominie i ostatnie metry pokonywaliśmy już w komplecie. Muszę przyznać, że chłop ma jaja. Jeszcze tylko parę kroków po ostrej grani i jest! Dżizas, kvrwa, ja pierd.olę! Wlazłem! Wlazłeeem!!!
Gratulacje i żółwiki trwają krótko. Prawie dwie godziny pierdzieliliśmy się w kominie, mijając się w międzyczasie z dwoma schodzącymi zespołami. Jest już po trzynastej, zrobiło się ciepło, śnieg mięknie. Nie ma czasu na napawanie się sukcesem, a właściwie jego połową, bo przecież trzeba jeszcze bezpiecznie zejść. Kilka zdjęć z pewnością nie zadowala pasjonatów fotografii szczytowych, ale czasu już brak. Ze szczytu zabieram swój 42 kamyk, czekałem na niego 8 lat... Odwiązujemy się z lotnej i każdy samodzielnie rozpoczyna drogę powrotną. Prusikowanie w kominie idzie już znacznie sprawniej, a fragment bez liny prawie wszyscy pokonują bez przygód. Prawie. Maniek zalicza zjazd i zatrzymuje się tuż obok szczeliny. Kilka metrów dalej mielibyśmy drugiego Małysza... Na szczęście nic się nie stało. Spływamy na dół. Jest teraz czas, aby dokładnie przyjrzeć się otoczeniu naszej trasy. Wokół takie szczeliny i seraki, że te z Blanka mają na noc. Zaglądam ostrożnie do jednej z nich i widzę, że pode mną spokojnie zmieściłby się podziemny parking jakiegoś hipermarketu. Mosty śnieżne w świetle dnia nie wyglądają już tak solidnie jak parę godzin temu. Zdecydowanie trzeba opuścić ten zakątek.
Akcja górska trwała 13 godzin, do biwaku schodzimy wykończeni, nie mając nawet sił na zrobienie porządnego jedzenia. Ze zmęczenia nie chce mi się nawet spać. Wygrzewam się w ostatnich promieniach zachodzącego słońca, nasłuchując huku walących się seraków z północnych ścian Lyskamma.
Przez te osiem lat Dufourspitze urósł w mojej głowie do rozmiarów himalajskiego giganta, z każdą porażką wyższego. Poważnie zacząłem bać się tej Góry i często myślałem, czy w ogóle kiedykolwiek odważę się znowu zmierzyć z Nią, jeśli tym razem mnie nie puści. Teraz to znowu jest tylko najwyższy szczyt Szwajcarii. To był dobry dzień...
*
Dla Sylwasa (nie licząc nieudanego wejścia na MB), Rafała i Pawła była to pierwsza przygoda z wysokościami 4k+. Trzeba przyznać, że zaczęli z przytupem. Maniek to górski weteran, z powodzeniem pełnił rolę (choć sam się pewnie nie przyzna) lidera ekipy, ja zaś – skromny zbieracz kamyków ze szczytów – cieszyłem się, że grupa z łapanki okazała się bardzo sprawnym zespołem. To była (nic nie ujmując kobietom) naprawdę męska przygoda. Czas na piwo...
*autor relacji nie posiada pojęcia o wspinaczce i asekuracji, a wszelkie merytoryczne wskazówki ma gdzieś.
Więcej zdjęć z wejścia.